sobota, 10 października 2015



Spotkali się jak normalni ludzie, spontanicznie, ale o spotkaniu, na którym zmienia się życie choć jednego człowieka, nie ma mowy o spontaniczności. To sen uwity od zarania dziejów, idealnie dopieszczony plan, na który składają się decyzje całej ludzkości. Ale o momencie, który odmieni cały wszechświat jednej osoby, a może nawet dwóch (a tego się pewnie nigdy nie dowiemy) nie można mówić naprędce. 

W październiku wieczory są niesamowicie długie; ciągną się kolejką deszczowych czknięć zimy, zmrok zapada szybciej niż mrugnięcie oczu, wtedy dni są smutne i tylko melancholik albo masochista może odczuwać jakąkolwiek radość z tych wieczorów. Inny fakt, który irytuje ludzi to fakt, że nie umieją powiedzieć, która dokładnie jest godzina. Przecież jest ciemno. Tylko rolexy zwisające z ich chudych nadgarstków znają tę tajemnicę. Ale zanim następuje noc, zawsze jest południe, a wcześniej nawet ranek, ale nikt go nie zauważa, bo nim nastąpi, ludzkie głowy już dawno są zajęte innymi, ważniejszymi sprawami. W te październikowe popołudnia bywa ciepło, ale wiatr szorstkimi podmuchami przypomina o bliskiej zimie i ogólnie lepiej jest siedzieć w ciepłym barze i spoglądać na zmierzwione od życia ludzie włosy, sprawiające wrażenie przejęcia wszystkich problemów gdzieś z odmętów mózgu. Włosy dużo mówią o swoich właścicielach. Długie, proste należą do zasmuconych pań; czarne kręcone są jeszcze bardziej smutne. Inne kombinacje są równie depresyjne, więc wychodzi na to, że każdy w październik jest smutny. Dlatego tej nocy przesypują się setki zmrożonych, nieuśmiechniętych włosów. 

znoszone płaczem ludzkie oczy. na następnym przystanku kobieta o wyglądzie zmarszczonego mopsa pali papierosa. fikuśnie wykrzywiony znak drogowy gryzie beton. poobgryzane drewniane sztachety pojawiają się i znikają jak krótkometrażowy film. paski na jezdni przewijają się do rytmu meksykańskiej muzyki. słońce majaczy między gałęziami jodły a kurz to nasza galaktyka. na atomach jej ust tańczą jego atomy. dziecku upada złoty lizak (bursztyn). w oczach barmanki tli się promyk nadziei. nieogolone nogi kobiety w szarych podkolanówkach wołają o wybawienie. okno jest brudne. plama po wodzie. gołębie o wyglądzie dzikich łabędzi kłócą się o kromkę chleba.

Oh, ale jej nie zauważył. Maria. 

Wyobraźcie sobie najpiękniejszą istotę ludzką i módlcie się, aby dane wam było ją zobaczyć. Duże, czarne oczy; nie, nie czarne; mieniły się w nim przeróżne klejnoty ziemi, w tęczówkach bursztyny, połyskują ametysty, zawstydzone gdzieś w tle; szare rubiny odzyskują pod jej powiekami barwy zachodzącego słońca. 
Powieki, najcudowniejsze powieki, cienkie jak u szmacianej lalki, miękkie i paryskie, zakończone dachem z najdłuższych rzęs na świecie. Ah, gdyby wam było dane widzieć jak zasypia; jak futryna snu zamyka się pod ciężarem własnych powiek; Ah, jak dobrze było dać jej ostatni pocałunek, pocałunek skazańca, bo kto choć raz ją pocałował, ten był skazany na miłość na zawsze - z nią czy bez niej. Jej usta, ciche, napęczniałe musem, jej krwią, tą samą która przetacza właśnie przez jej ciało krople życiodajnej rosy; jej usta głuche, spierzchnięte, kuszące, szorstkie, delikatne jak motyl, którego trzeba łapać zanim uleci bezpowrotnie. Jej włosy, ah, dziki nieład, szara strzecha, strażnicy jej wnętrza. ''Kiedy patrzę w jej oczy uświadamiam sobie, że ludzie nic nie wiedzą. Jak mądrość ma kryć się wewnątrz jej czaszki, skoro to nie mózg, a oczy jej biją mądrością; to dla jej oczu budowano świątynie i pałace?''.
Oh, jak lubi siedzieć w kuchni, kiedy wątłe światło kuchennej lampy odbijało się rynsztokiem od kafelków, biło ją po twarzy zimnym blaskiem. Pochylała się nad drewnianym blatem, jedyne źródło światła, zasysała powietrze i mnie, bo im bliżej niej byłem, tym dalej od ludzkich frasunków. ''Synu, zassie cię jak w czarną dziurę'', mawiał mój ojciec, ale co mój ojciec mógł wiedzieć o jakiejkolwiek kobiecie czy wszechświecie, skoro spłodził mnie sam a w całym wszechświecie ważył mniej niż dusza aniołka. 

W naszym wszechświecie nie ma czasu; nie masz czasu odkąd się urodzisz. Jest to czas jednostajnie odmierzany od każdego oddechu, każdej mgiełki odpalanego papierosa. Czas mierzą ci od i do. Czas idealny do spania. Czas idealnej drzemki. Czas idealnego orgazmu. Czas idealnej kąpieli. Pogubiłem się trochę w tej perfekcji; nie śpię trzecią noc, drzemki przeciągają się do siedmiu godzin; orgazmu nie mam od czasu kiedy odfrunęła, a kąpiel to zbędny wydatek, którego wolę unikać.

Tego jeszcze nie wiedział, ale to z tą kobietą miał spędzić życie. Albo przynajmniej część. Cześć. Piątego maja został zajechany przez pociąg pędzący do Lyonu. Ale to inna historia, nad którą trzeba mniej debatować. Bo czym jest śmierć wobec potęgi jego miłości do niej?

niedziela, 4 października 2015

Poniedziałek.

Ludzie prości są łatwiejsi w obsłudze.
Jest mi smutno - jest mi smutno.
Mam dobry nastrój - jestem szczęśliwy.
W skali mikrofala - pralka jestem pralką. Bo nikt nie umie obsługiwać pralek. Oczywiście znajdą się i tacy, co powiedzą nie ma nic prostszego od używania pralek, ale są to zapewne ludzie-odkurzacze. Ludzie odkurzacze zasysają powietrze wokół siebie, sieją kurz i smucą wszystkich dookoła. Nie jestem odkurzaczem. Jestem pralką.
I choć chciałbym być prostszy, uboższy, szczęśliwszy, to nie mogę. Nie ma nic trudniejszego niż zepsuta pralka. Pralka w depresji. Sapie, wkurza się, nie wiruje, wciąga proszki, kradnie z dżinsów pięciogroszowe monety.

niedziela, 12 lipca 2015





Teoretycznie umierał, fizycznie było z nim dobrze. Ciśnienie sto dwadzieścia na osiemdziesiąt. Krzepliwość krwi w porządku. Ilość białych i czerwonych krwinek w normie. Kolor moczu idealny.
W noce takie jak te, kiedy właściwie może wydarzyć się wszystko, a nie zdarza się nic, leży i nasłuchuje przybycia poranka. Niebo granatowieje, świat robi się w swej bezwzględności łagodniejszy i bezpieczniejszy, przynajmniej do następnego wieczora, kiedy z nadzieją na Coś odłoży leki i wódkę na swoje miejsce. Gwiazdy bledną, a on wie, że gdzieś daleko podobna para oczu wpatruje się w niebo (a jest to z pewnością świr, bo jaki normalny człowiek wpatruje się w gwiazdy o tej porze?). Teoretycznie jest bezpiecznie, jest widno i to mu się podoba. Gdyby nie powstrzymywały go resztki poczucia normalności wyszedłby na ulicę, skacząc, albo może położyłby się na mokrej od porannej mgły szosie. Może ruszyłby do lasu, ułożył na miękkiej ściółce, zapisując na niewidocznej kartce papieru, że o godzinie trzeciej siedemnaście leżał tu on, jako jedyny człowiek w całej historii lasu i ludzkości. I gwarantuję wam, że Neil Amstrong nie był bardziej podekscytowany, stojąc na powierzchni Księżyca.
Wpatrywałby się w trawę. Tak zwykł. W wieku dwunastu lat, leżąc pod ręcznikiem w upale zachodzącego słońca zauważył, że z bliska wszystko jest piękne i wszystko ułożone jest w genialnej chronologii i historii. Pojedyncza nitka ręcznika miała swoją historię, od miliona lat wędruje po Ziemi niczym zagubiony pielgrzym, łaknący w końcu chwili spokoju. Wpatrywałby się w źdźbło trawy i zauważyłby i kropkę rosy, i cieniutkie niteczki, ususzoną końcówkę, nikłe światło odbijające się na całej łodyżce i...
Nie można nazwać go wariatem. Z pewnością nie tak. Istnieje szereg epitetów i wulgaryzmów, którymi mógłby być obarczony, ale słowo wariat nie imało się go w ogóle. Był niewolnikiem własnego strachu, dlatego nie wyskoczyłby na ulicę o poranku, kiedy świat jest jeszcze piękny, niewinny, pozbawiony plotek. Nigdy nie kupi biletu w jedną stronę do Rzymu i nie będzie cieszył się nocnymi światłami wiecznego miasta. Był niewolnikiem ambicji, rodziców, systemu, zaprogramowany był na obowiązki w postaci szkoły czy pracy. W świecie, w którym on żyje, nie ma czasu na wpatrywanie się w źdźbło trawy, nie ma czasu na wypatrywanie poranka, wsłuchując się  w oddech matki Ziemi.
Kiedy był dzieckiem, kiedy życie nie obdarzało go kopniakami w za i kiedy był dziecinnie niewinny, świat rodziców był dla niego zagadką. Dlaczego rodzice nie cieszą się z porannego deszczu? Dlaczego nie zauważają ślaczków na podłużnych kamieniach? Dlaczego samotny balon, znaleziony na środku szczerego pola nie był tajemnicą? Dlaczego odległy dom zza ogrodzenia nie był dla nich potężny, złowróżbny i przerażający? Dlaczego nigdy w życiu nie chcieli odwiedzić stada baranków? Dlaczego mama wyrzuciła bukiet kwiatów, w których kryła się magia i sens? Dlaczego rodzicom nie podobał się taniec reklamówki w powietrzu - nie widzieli w tym boskiej choreografii? Czemu?
Miejsca z dzieciństwa często nachodziły go w snach, pokazując swoje czarodziejskie sztuczki i wywołując emocje. Wiedział, że jeśli odwiedziłby miejsce swojego dzieciństwa, czar uleciałby i pękł niczym bańka mydlana.
Dorastał i pytania, które powinny były już dawno odejść, zostały. Dziecko nie zna wzoru na pracę, nie zna pojęcia wata ani działania tęczy i w swojej błogiej nieświadomości jest święte i niewinne. Czasy dzieciństwa wspominał z nostalgią, tajemną siłą Rzymian. Chciał jak dziecko płakać przy niepowodzeniu, chciał tańczyć w kurzu i błogosławić świat niewiedzą. Chciał nie znać harmonogramu dnia, nie znać pojęcia czasu, pieniądza, poniedziałku czy środy, pięć minut mogło oznaczać całą noc. Chciał być wolny i wieczny, jak wtedy; chciał być swoim dziecięcym panem, chciał widzieć Boga w pasikoniku rzuconym pod żywopłot pod włoskim słońcem, i w falach, i w wyobraźni. Chciał budować zamki z piasku i nawiązywać dziecięce znajomości, chciał trwać w magii, w niewiedzy, w bezwzględnej tolerancji
Dlatego poranek, który był dla niego melancholią, stanowił ważny element jego życia - przypominał sobie najszczęśliwszy i wieczny w swej objętości, utęskniony odcinek czasu, który nigdy nie powróci.
To smutne, że to było właśnie to, za czym tęsknił. Jego życie pędziło niczym kolej transsyberyjska, a patrząc w tył, nie zauważał ani krzty dziecięcego czaru. ,, Szkoła niszczy czarodziei'' zwykł mawiać.
Każdy na coś czeka. On czekał na osobę, która przywróci mu raj utracony i przypomni okres dziecięcy w niewinnych orgazmach. Czekał na osobę, z którą będzie mógł wysłuchiwać psich jęków i kwileń, z którą każdy pocałunek będzie tym pierwszym.


Dwudziestego maja spotkał ją na stacji metra.

sobota, 18 kwietnia 2015


--

Pogorzelisko. Wziął kartkę papieru, mimochodem narysował wszystkie swoje myśli i to tło, mury Paryża pięknego. I choć brakowało mu odrobinę miłości (cokolwiek miłość mogła znaczyć, przecież znał ją tylko z telewizji) to rysunek był wyjątkowo udany. Krzaki, po lewej Wieża Eiffla i rzeka, której wcześniej nie było, a pojawiła się w mapie jego umysłu. Rzeka była kręta i niespokojna (jak jego myśli), ale niebo szczęśliwe (jak jego ciało). Czym była miłość dla Erosa, zwanego przez przyjaciół potajemnie nieudacznikiem? (tylko gdy nie istniał). To uczucie, tak nieznane, wywoływało w jego sercu strach - strach, który kiedyś stanowiły dla niego klauni, przeobraził się w kształt młodej i pięknej kobiety. Ironicznie. I choć starał się nieudolnie zatracić w sobie potrzebę ironizowania świata i przy okazji porzucić zbędną chęć jego uwielbiania, nie umiał. Próbował przez jeden dzień to zrobić i zapewne to uczucie nazywa się ,,chęcią śmierci człowieka będącego na diecie'' (której nie doświadczył). Przez ten dzień nie miał dwóch nóg i wszędzie poruszał się maszyną zwaną umysłem.
Poczuł uderzenie dwóch monet w kieszeń jego zamszowej kurtki i zrozumiał, że:
a) jest marnym, ale wyróżniającym się artystą,
b) że jego skórzane, przedwojenne buty dziadka naprawdę zasługują na wymianę.
Podziękował młodemu turyście i zagłębił się raz jeszcze w swoje czarne myśli. Kiedy umrze, chce aby jego ciało zostało skremowane. Ba, nie myślcie, że to wymysł. Ludzie w wysokiej fazie tej choroby tak się zachowują. Samotnie przechadzają się po dachach. Karmią skrytobójcze koty. Liczą ziarenka piasku z nadzieją na wybawienie. Rysują Paryż, choć już dawno im się znudził. Krążą niczym duchy po bruku. Kaszlą z nadzieją, że ktoś zwróci na nich uwagę.
W stolicy Francji jest wiele ludzi-duchów. Nic w tym dziwnego. Stare miejsca przyciągają stare dusze. Może nie uwierzycie, ale kiedyś sam spotkał wcielenie jakiegoś francuskiego barona i o dziwo (!) nie zwrócił na niego uwagi.
Mieszka w starej kamienicy przy stacji metra Mairie d'Issy, ale chyba nikogo z was to nie obchodzi. Nie obchodzi was pewnie też to, że jego kamienica jest ciemnobrązowa, a z mieszkania wyżej spływają na jego okno fale róż. Budzi się co ranek z plamami światła na twarzy, wokół roznosi się zapach herbaty(!), jakby w jego domu mieszkał duch, parzący napoje z zaokiennych kwiatów. Budzi się zawsze w tym samym, skołtunionym swetrze z napisem ,,Pour mon meilleur'', sam nie wiedząc skąd go ma. Może nim gardzisz, ale nie powinieneś. Przynajmniej nie teraz.
Urodził się siódmego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku w Monteparnasse. Jeśli jakiekolwiek znaki miały nawiedzać jego liche narodziny, to mogły być to spadające łyżki, noże, albo klucze dzikich, szalonych gęsi. Urodził się w szpitalu, siedem kilometrów od jego domu, jego matka krzyczała aby w końcu, do cholery, go z niej wyciągnęli, lekarz próbował nieudolnie poradzić sobie z ukręconą wokół jego szyi pępowiną, a pielęgniarki omdlewały na jego nędzne krzyki, które przywodziły na myśl rysowanie talerza widelcem.
Jego dzieciństwo składało się z mozaiki; pamięta tylko niektóre fragmenty, czerwone huśtawki, wymiociny pod stołem i nieuprasowane koszule, swojego psa i moment, w którym matka zmieniła kolor włosów.
Rysunek odpływa, noszony przez wodę Sekwany.


-  -

Maria jest normalną dziewczyną. Niezbyt wysoką. Z grzywką, opadającą frywolnie na jej gładkie czoło. Jej włosy mają kolor jamnika, jej twarz jest zazwyczaj uśmiechnięta, dzisiaj rozgoryczona; granatowe oczy wilgotne, usta ma spierzchnięte, ale łagodne; przypominają fale. Nogi długie, ramiona wątłe, tors opatulony granatowym wełnianym swetrem. Przemierza ulicę Bari.
Morze płacze.
Ona płacze.
Znowu jej stopy postanawiają ugrząźć trzeci raz w tej samej dziurze; pod latarnią numer jedenaście, jej szpilki zatapiają się w kałuży; usilnie próbuje je wyciągnąć. Małe kółka walizki potykają się o kamienistą ścieżkę. Maria mija domki kurczowo ściśnięte wzdłuż drogi. Pędzi dalej, płacze.
Zastanawia się, dlaczego zawsze jej związki kończyły się klęskami. Tak skończył się związek z Jonaszem. Z Barabaszem. Z Józefem. Zastanawia się, czy zanim znajdzie tego właściwego zbierze wszystkie postaci Biblii. Pamięta wszystkie te karty z płatków śniadaniowych, które tak gorączkowo zbierał jej brat. Kiedy znajdzie w końcu schronienie (znajdzie?) z pewnością wytnie z kartek prostokąty, na których naklei zdjęcia swoich byłych.
Ma dziwną manię patrzenia ludziom w oczy. Bada każdy mikroelement powiek, analizuje każda przekrwioną żyłkę, która mimowolnie wydostaje się spod zapłakanych powiek. Widzi szaleństwo. Obsesję. Pojedyncze załamywanie światła i mrok ludzkich wszechświatów sama będąc własnym. Można nazwać Marię egoistką, ona się nie obrazi. Należy do tych, którzy się nie obrażają do momentu, kiedy jakiś kilkunastoletni mężczyzna nie zacznie dotykać jej wątłego ciała.
Nie lubi dotyku. Ludzkie dłonie pobudzają w niej niekontrolowane skurcze. Woli iść sama, płakać sama, wiązać się tylko ze względu na biblijne imiona. Skoro każdy ma parszywy oddźwięk, to niech chociaż zaspokaja fetysz nazwy. Tak lubi. Tak jest dobrze. Nijak. Ale przynajmniej to nijak jest jej na własność. W pewnym sensie lubi smutek, tak się odzwierciedla. Jeśli nikt nie mógł zapewnić jej tafli odbicia, zastępuje ludzi lustrem smutku. Tak jest dobrze. Tak lubi.