niedziela, 12 lipca 2015





Teoretycznie umierał, fizycznie było z nim dobrze. Ciśnienie sto dwadzieścia na osiemdziesiąt. Krzepliwość krwi w porządku. Ilość białych i czerwonych krwinek w normie. Kolor moczu idealny.
W noce takie jak te, kiedy właściwie może wydarzyć się wszystko, a nie zdarza się nic, leży i nasłuchuje przybycia poranka. Niebo granatowieje, świat robi się w swej bezwzględności łagodniejszy i bezpieczniejszy, przynajmniej do następnego wieczora, kiedy z nadzieją na Coś odłoży leki i wódkę na swoje miejsce. Gwiazdy bledną, a on wie, że gdzieś daleko podobna para oczu wpatruje się w niebo (a jest to z pewnością świr, bo jaki normalny człowiek wpatruje się w gwiazdy o tej porze?). Teoretycznie jest bezpiecznie, jest widno i to mu się podoba. Gdyby nie powstrzymywały go resztki poczucia normalności wyszedłby na ulicę, skacząc, albo może położyłby się na mokrej od porannej mgły szosie. Może ruszyłby do lasu, ułożył na miękkiej ściółce, zapisując na niewidocznej kartce papieru, że o godzinie trzeciej siedemnaście leżał tu on, jako jedyny człowiek w całej historii lasu i ludzkości. I gwarantuję wam, że Neil Amstrong nie był bardziej podekscytowany, stojąc na powierzchni Księżyca.
Wpatrywałby się w trawę. Tak zwykł. W wieku dwunastu lat, leżąc pod ręcznikiem w upale zachodzącego słońca zauważył, że z bliska wszystko jest piękne i wszystko ułożone jest w genialnej chronologii i historii. Pojedyncza nitka ręcznika miała swoją historię, od miliona lat wędruje po Ziemi niczym zagubiony pielgrzym, łaknący w końcu chwili spokoju. Wpatrywałby się w źdźbło trawy i zauważyłby i kropkę rosy, i cieniutkie niteczki, ususzoną końcówkę, nikłe światło odbijające się na całej łodyżce i...
Nie można nazwać go wariatem. Z pewnością nie tak. Istnieje szereg epitetów i wulgaryzmów, którymi mógłby być obarczony, ale słowo wariat nie imało się go w ogóle. Był niewolnikiem własnego strachu, dlatego nie wyskoczyłby na ulicę o poranku, kiedy świat jest jeszcze piękny, niewinny, pozbawiony plotek. Nigdy nie kupi biletu w jedną stronę do Rzymu i nie będzie cieszył się nocnymi światłami wiecznego miasta. Był niewolnikiem ambicji, rodziców, systemu, zaprogramowany był na obowiązki w postaci szkoły czy pracy. W świecie, w którym on żyje, nie ma czasu na wpatrywanie się w źdźbło trawy, nie ma czasu na wypatrywanie poranka, wsłuchując się  w oddech matki Ziemi.
Kiedy był dzieckiem, kiedy życie nie obdarzało go kopniakami w za i kiedy był dziecinnie niewinny, świat rodziców był dla niego zagadką. Dlaczego rodzice nie cieszą się z porannego deszczu? Dlaczego nie zauważają ślaczków na podłużnych kamieniach? Dlaczego samotny balon, znaleziony na środku szczerego pola nie był tajemnicą? Dlaczego odległy dom zza ogrodzenia nie był dla nich potężny, złowróżbny i przerażający? Dlaczego nigdy w życiu nie chcieli odwiedzić stada baranków? Dlaczego mama wyrzuciła bukiet kwiatów, w których kryła się magia i sens? Dlaczego rodzicom nie podobał się taniec reklamówki w powietrzu - nie widzieli w tym boskiej choreografii? Czemu?
Miejsca z dzieciństwa często nachodziły go w snach, pokazując swoje czarodziejskie sztuczki i wywołując emocje. Wiedział, że jeśli odwiedziłby miejsce swojego dzieciństwa, czar uleciałby i pękł niczym bańka mydlana.
Dorastał i pytania, które powinny były już dawno odejść, zostały. Dziecko nie zna wzoru na pracę, nie zna pojęcia wata ani działania tęczy i w swojej błogiej nieświadomości jest święte i niewinne. Czasy dzieciństwa wspominał z nostalgią, tajemną siłą Rzymian. Chciał jak dziecko płakać przy niepowodzeniu, chciał tańczyć w kurzu i błogosławić świat niewiedzą. Chciał nie znać harmonogramu dnia, nie znać pojęcia czasu, pieniądza, poniedziałku czy środy, pięć minut mogło oznaczać całą noc. Chciał być wolny i wieczny, jak wtedy; chciał być swoim dziecięcym panem, chciał widzieć Boga w pasikoniku rzuconym pod żywopłot pod włoskim słońcem, i w falach, i w wyobraźni. Chciał budować zamki z piasku i nawiązywać dziecięce znajomości, chciał trwać w magii, w niewiedzy, w bezwzględnej tolerancji
Dlatego poranek, który był dla niego melancholią, stanowił ważny element jego życia - przypominał sobie najszczęśliwszy i wieczny w swej objętości, utęskniony odcinek czasu, który nigdy nie powróci.
To smutne, że to było właśnie to, za czym tęsknił. Jego życie pędziło niczym kolej transsyberyjska, a patrząc w tył, nie zauważał ani krzty dziecięcego czaru. ,, Szkoła niszczy czarodziei'' zwykł mawiać.
Każdy na coś czeka. On czekał na osobę, która przywróci mu raj utracony i przypomni okres dziecięcy w niewinnych orgazmach. Czekał na osobę, z którą będzie mógł wysłuchiwać psich jęków i kwileń, z którą każdy pocałunek będzie tym pierwszym.


Dwudziestego maja spotkał ją na stacji metra.